[Prosto z kina #20] Avengers: Koniec gry
Avengers: Koniec gry (2019)
Zapewne przeczytaliście już co najmniej kilka innych recenzji, ale dorzucę trzy grosze do chóru zachwyconych recenzentów - “Avengers: Koniec gry” to wspaniałe zwieńczenie dotychczasowego dorobku Marvel Cinematic Universe, równie świetne widowisko i niezły film. Niestety tylko niezły. Ale zanim do beczki słodkiego miodu dodam łyżeczkę dziegciu, chciałbym zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę. Otóż “Avengers: Koniec gry” to najdłuższy dotychczasowy film Marvela. Trwa on aż trzy godziny oraz dwie minuty. I nie ma co się dziwić - dwadzieścia jeden dotychczasowych produkcji spod szyldu MCU domaga się godnego klejnotu wieńczącego koronę. Problem w tym, że trzy godziny to zwyczajnie zbyt krótki czas na postawienie kropki nad i.
Wszystkie niezbędne wątki i sceny dramaturgiczne zostały zawiązane w zeszłorocznych “Avengers: Wojna bez granic”, dzięki czemu bracia Russo dysponowali ogromną swobodą twórczą przy planowaniu fabuły. I to widać! Film z marszu, w surowy od strony technicznej sposób uderza w emocje widzów, przy okazji przypominając stawkę, o którą toczy się gra. Później atmosfera rozrzedza się, pojawia się więcej humoru i uśmiechu, ale wciąż wyczuwalne są wiszące nad bohaterami czarne chmury. Niestety widać, że w pierwszą część scenariusza ingerowały nieubłagane nożyce twórców. Wycięto kilka dość istotnych scen, przez co w fabułę, niczym koń trojański albo wredny wirus komputerowy, wkrada się odrobina irytującego chaosu. A szkoda, bo wystarczyłoby wyrzucić kilka żenujących i niepotrzebnych scen, albo po prostu wydłużyć film o piętnaście minut. Widowisko znacznie zyskałoby na płynności.
Na szczęście bracia Russo mają ewidentny talent do tworzenia blockbusterów. Film, jak na możliwości fabularne twórców, jest świetnie wyważony, a przy okazji wieje świeżością. Zgodnie z obietnicą oszczędzę wam spoilerów, ale reżyserzy wspięli się na wyżyny umiejętności, dzięki czemu kilkanaście scen po prostu miażdży. Czy to wykonaniem, czy świetnymi pomysłami, czy rozwojem psychologii postaci. Tak jest, to nie są wasze przywidzenia - “Avengers: Koniec gry”, jak na blockbuster, perfekcyjnie zagłębia się w meandry ludzkiej psychologii, pokazuje nam rozwój i zmiany, jakie zaszły w kilku kluczowych bohaterach. Nie jest to rzecz jasna poziom dobrych dramatów psychologicznych, ale film w mądry sposób opowiada o żalu, traumie i metodach, które pozwalają poradzić sobie z cierpieniem. Miło było wreszcie spojrzeć na kilku wybranych superbohaterów jak na ludzi, a nie na wyprane z emocji roboty.
Jeżeli chodzi o charakterystyczny, marvelowski humor, to cóż, jest dobrze. Celne puenty i niezbyt wybredne dowcipy pozwalają odsapnąć widzom od obecnego w wielu scenach smutku. Żarty autentycznie śmieszą, a Thor oraz Rocket, jak zwykle zresztą, kradną widowisko. Szczególnie rozbawiła mnie scena w mieszkaniu Thora, jakby żywcem wyjęta z komedii autorstwa Simona Pegga i Nicka Frosta. Z przykrością jednak stwierdzam, że film nie uniknął żenujących momentów, z których większość była spowodowana przez zbyt wymuszone próby wprowadzenia luzu. Podczas robienia dzieła wypełnionego patosem i emocjami należy uważać, by nie pójść zbyt daleko w stronę niezamierzonej groteski. A bracia Russo postawili tutaj jeden kroczek za daleko. Kroczek mały, ale jednak.
À propos patosu - film nim ocieka. I nie jest to bynajmniej pompatyczna bufonada z gatunku tych od Michaela Baya. I tak większość roboty przy kreowaniu patosu zrobiła tutaj poprzednia część, która podniosła stawki do maksimum, nie pozwalając przy tym na cash out. Bracia Russo jednak bardzo sprytnie zestawiają przerażający los Wszechświata z jednostkowymi tragediami postaci. Działają tutaj więzy emocjonalne, jakie zdążyliśmy wytworzyć przez ostatnie jedenaście lat z naszymi ulubionymi superbohaterami, dzięki temu każdy patetyczny dialog uderza w twarz niczym żelazna rękawica Thanosa. Nawet ja, zazwyczaj zimny emocjonalnie człek, wzruszyłem się solidnie podczas kilku scenach. Co prawda nie płakałem, ale było blisko. Widzowie oczekujący ogromu emocji na pewno nie będą rozczarowani.
Zadowalające były efekty specjalne, a przynajmniej większość z nich. Marvel przyzwyczaił nas już do tego, że CGI kolejnych filmów studia poniekąd wyznacza standardy w branży, ściągając się o pierwsze miejsce z kolejnymi “Gwiezdnymi Wojnami”. Jako że “Avengers: Koniec gry” jest de facto najważniejszym dla Marvela widowiskiem, a przy okazji jednym z najbardziej wyczekiwanych blockbusterów w dziejach, wszystko tutaj miało być większe, bardziej efektowne. Cóż, to wyszło! Film oferuje nam niesamowite, wizualne fajerwerki… A także kilka scen, które wyglądają tragicznie.
Serio, nie wymagam zbyt wiele, czas gonił twórców, a przecież nie wszystkie efekty specjalne muszą wyglądać idealnie. Ale jedna z ważniejszych walk, ta mająca miejsce w kraterze, jest zwyczajnie tragicznie zrealizowana! Film cierpi tutaj na pewną chorobę, zwaną przeze mnie syndromem “Resident Evil: Ostatniego Rozdziału”. We wspomnianej produkcji, swoją drogą również wieńczącej filmowe uniwersum, była pewna ważna walka. Trwała ona, tak plus minus, minutę. Podczas owych sześćdziesięciu sekund twórcy użyli aż kilkudziesięciu cięć, na dodatek ciągle zmieniali perspektywę, z jakiej nagrywała kamera. Ten sam problem, niestety, występuje w kilku kluczowych scenach “Avengers: Końca gry”, z których najgorzej wypadła owa walka w kraterze. Przez nadmiar cięć, ciągłe zmiany sposobu kadrowania i kątów ustawienia kamery, a także przytłaczającą ilość efektów specjalnych akcja gubi czytelność, a obraz na ekranie zamienia się w tonę skaczących bez ładu i składu efektów komputerowych, w morzu których nie da się niczego dostrzec. A wiecie, zazwyczaj lubię, gdy wiem, co się dzieje na ekranie. Tym niemniej jednak chciałbym zaznaczyć, że większość scen akcji, włącznie z finałem per se, zrealizowano na bardzo wysokim, satysfakcjonującym poziomie technicznym.
“Avengers: Koniec gry” to świetny blockbuster, który usatysfakcjonuje zdecydowaną większość publiczności, zarówno fanów Marvela, jak i tych widzów, którzy nie są aż tak zżyci z marką. I choć nie wszystko poszło po myśli braci Russo, a kilka nieudanych elementów bywa irytujących, to finalny obraz ostatniej dekady MCU, jaki uzyskujemy po ułożeniu puzzli, jest niezmiernie wręcz satysfakcjonujący. Aż ciężko uwierzyć, że film jest to końcem pewnego etapu nie tylko dla Marvela, ale także dla mnie jako kinomana. Na szczęście ów koniec jest zarazem początkiem nowej, oby jeszcze lepszej (i może odrobinie mniej zblockbusteryzowanej) ery filmów o superbohaterach.
- oryginalny tytuł: Avengers: Endgame
- rok premiery: 2019
- gatunek: superbohaterowie
- reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
- scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
- aktorzy: Robert Downey Jr., Chris Evans, Chris Hemsworth, Josh Brolin, Brie Larson, Scarlett Johansson, Jeremy Renner, Josh Brolin, pozostałych długo by wymieniać ;)
- moja ocena: 7/10 (i przeogromne serducho!)
Recenzja dostępna również na moim blogu: 500filmow.pl.
PS. Taka ciekawostka: moje recenzje od kilku dni notowane są na polskim agregatorze opinii krytyków mediakrytyk.pl. Innymi słowy - moje recenzje wpływają na średnią ocen dostępnych w bazie strony filmów! Zapraszam was do zobaczenia mojego profilu na tejże stronie. ;) A jeżeli doczytaliście do tego momentu - koniecznie zostawcie komentarz. Mam wrażenie, że ostatnio na Steemie mało kto czyta recenzje filmów (nie tylko moje).