Rangun: Azjatyckie miasto ogrodów. Część 2.
Kolonialny Rangun.
Link do poprzedniej części: Rangun: Azjatyckie miasto ogrodów. Część 2.
Tak jak obiecali moi gospodarze, przewodnik o imieniu Fo czekał na mnie w recepcji hotelu o dziewiątej rano. Mężczyzna miał może trzydzieści parę lat, ubrany był w ciemne eleganckie longyi i niemalże perfekcyjną białą koszulę, która śmiesznie kontrastowała z jego krwawo-czerwoną wypaloną przez betel jamą ustną. Ruszyliśmy na południe, w kierunku rzekomo ponad dwutysiącletniej, czterdziestopięciometrowej pagody Sule. Po drodze minęliśmy szary budynek straży pożarnej pamiętający czasy, kiedy Birma była brytyjską kolonią.
Pagoda jest zlokalizowana na środku ronda, które wyznaczało dokładne centrum miasta w XIX i przez większość XX wieku. W związku z gwałtowną ekspansją miasta na północ, która rozpoczęła się na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, dzisiejsze centrum zlokalizowane jest na południu metropolii, na brzegu rzeki Yangon. Odczuwalna temperatura zbliżyła się niebezpiecznie do czterdziestu stopni Celsjusza, sprawiając, że zrobiło się nieprzyjemnie gorąco. Weszliśmy do zadbanego parku Mahabandoola – jednego z wielu, dzięki czemu Rangun nazywany jest Azjatykickim Miastem Ogrodów. Przed nami stał pomnik niepodległości w kształcie obelisku zbudowany dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej do 1948 roku stał pomnik brytyjskiej królowej. Pagoda Sule i mały meczet były po naszej lewej stronie, a zbudowany przez Brytyjczyków kościół baptystów po prawej, co samo przez się świadczyło o multikulturowości tego miasta. Najbardziej imponujący był jednak widok kolonialnego ratusza, tak wielkiego, że nie mieścił się w całości w kadrze obiektywu.
Ruszyliśmy na wschód wzdłuż ulicy Mahabandoola. Ludzie wskakiwali i zeskakiwali z głośnych, zatłoczonych i wyglądających na koszmarnie niewygodne miniautobusów marki Hino, podarowanych Birmie przez Japonię jakieś pół wieku temu. Po obu stronach drogi rozciągał się mały, uliczny bazar, gdzie można było kupić wszystko, od smażonych w głębokim oleju i pachnących z daleka indyjskich samos przez dziecięce zabawki do rzekomo skórzanych pasków do spodni. Moją uwagę zwrócił stary mężczyzna siedzący na plastikowym krześle przy drewnianym stole, na którym stały cztery telefony stacjonarne.
–To budka telefoniczna… w stylu birmańskim! – powiedział Fo zaśmiewając się głośno. Tuż obok kolejny mężczyzna przygotowywał małe zawiniątka z betelem dla regularnych klientów.
-Taxi? Taxi? – wykrzyknął mężczyzna w zielonym longyi.
-Nie, dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem.
-Chcesz wymienić pieniądze? – zapytał kolejny, trzymając duży zwój lokalnej gotówki pod spoconą pachą.
-Nie, dziękuję – odpowiedziałem po raz kolejny.
-Wymiana pieniędzy, wymiana pieniędzy! Tysiąc dżatów za dolara.
-Grzecznie podziękowałem i przestałem reagować na kolejne zaczepki. Cinkciarz w końcu się poddał, co nie zniechęciło innych, gdy kontynuowaliśmy nasz spacer.
– Nigdy nie wymieniaj pieniędzy z tymi ludźmi – doradził Fo. – Zaoferują lepszy przelicznik, ale oszukają cię przy liczeniu. Możesz liczyć trzy, cztery razy i wszystko będzie wyglądało w porządku. Gdy odejdziesz, będziesz jednak biedniejszy o co najmniej kilka tysięcy dżatów. Nie jestem pewien jak oni to robią, ale uważaj, bo mają swoje sposoby.
Ulica Pansodan jest znana z dwóch rzeczy – potencjalnie największej koncentracji brytyjskich kolonialnych budynków w jednym miejscu w Azji Południowo-Wschodniej oraz z tradycyjnych ulicznych księgarni sprzedających książki po birmańsku i angielsku, często w bardzo przystępnych cenach. – Niektórzy z naszych brytyjskich klientów uwielbiają spędzać długie godziny w tych małych księgarenkach. Opiekowałem się raz parą, która znalazła trzy angielskie książki wydrukowane w XIX wieku. Księgarz sprzedał je za kilka dolarów, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, jakimi są rzadkimi okazami – powiedział Fo.
Tuż przede mną wyłonił się najładniejszy kolonialny budynek w całym Rangunie, siedziba Sądu Najwyższego. – Ten budynek został zaprojektowany przez Jamesa Ransome’a. Jego budowa rozpoczęła się w 1905 roku i zajęła sześć lat. To przykład charakterystycznego stylu brytyjskiej królowej Anny, głównie z uwagi na wieżę z zegarem i fasadę z czerwonej cegły. Budynek znajduje się na liście dziedzictwa Rangunu – powiedział Fo, a ja uwierzyłem mu na słowo. Relatywna wąskość ulicy i ogromna wielkość budynku nie stanowi idealnej kompozycji dla fotografów. Ruszyliśmy więc przed siebie mijając jeszcze kilka dużych, choć nie tak spektakularnych budynków, okupowanych między innymi przez birmański urząd skarbowy i rządową firmę zajmującą się transportem wodnym.
Mały, tradycyjny i bardzo zatłoczony bazar z jedzeniem czekał na nas na końcu ulicy Pansodan. Przed nami znajdowała się przystań o tej samej nazwie, do której właśnie przybił duży, stary prom służący jako transport między Rangunem a wioską Dala po drugiej stronie rzeki. Setki ludzi z plastikowymi torbami w rękach i bambusowymi koszami wypełnionymi wszystkim, czym się da, ruszyły z impetem w kierunku miasta, aby kupować i sprzedawać na lokalnych bazarach. Sprzedawcy na przystani próbowali zwrócić ich uwagę, wykrzykując birmańskie nazwy produktów, które sprzedawali. To miejsce prawdopodobnie niewiele się zmieniło od co najmniej stu lat.
Z tej perspektywy dał się zauważyć kolejny zestaw budynków kolonialnych: wspaniały Urząd Celny, budynek Poczty Głównej, który nie zmienił się od chwili budowy, ambasada Zjednoczonego Królestwa i Australii i być może najlepszy z nich, Hotel Strand. Nazwany od swojego adresu przy ulicy Strand nr 92, to budynek w stylu wiktoriańskim wybudowany w 1896 roku. Otworzył swoje podwoje w 1901 roku. W okresie, gdy Birma była brytyjską kolonią, Strand był jednym z najbardziej luksusowych hoteli w całym brytyjskim imperium. Jego klientelę stanowili wyłącznie biali. Przez lata stał się jednym z najsłynniejszych hoteli w Rangunie i całej Azji Południowo-Wschodniej. Spali w nim m.in. Pierre Cardin, Mick Jagger czy David Rockefeller.
Zaraz za budynkiem Poczty Głównej skręciliśmy w małą uliczkę. Fo obiecał pokazać mi jak żyją prawdziwi ludzie w Yangonie. Wąska uliczka wyglądała na zamkniętą dla ruchu zmotoryzowanego. Po dwóch stronach stały apartamentowce, z uwagi na totalny brak jakichkolwiek renowacji wyglądające na o wiele starsze, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Według rządowych wytycznych apartamentowce nie mogą być wyższe niż sześć pięter (w przeszłości osiem). Jeśli są wyższe, automatycznie daje im to status kondominiów. Było dla mnie jasne, że te zniszczone, brudne, zagrzybiałe od monsunowych deszczy budynki to były apartamentowce, podczas gdy bogatsi ludzie mieszkali w wyposażonych w windy kondominiach.
Ludzie byli przyjaźni i ciekawi, dlaczego obcokrajowiec zabłąkał się w ich okolice, zamiast zwiedzać kolonialne zabytki. Dzieci grały “w gumę”, co przypomniało mi moje dzieciństwo na podwórku. Te czasy w Europie już dawno przeminęły, gdyż w porównaniu do reszty świata jesteśmy tak obrzydliwie bogaci, że dzieci preferują siedzieć na Facebooku, korzystając ze swoich nowych iPadów, niż wyjść na zewnątrz i użyć swojej wyobraźni.
Uliczka zabrała nas z powrotem na ulicę Mahabandoola, gdzie wpadliśmy na kolejny tradycyjny, śmierdzący bazar z jedzeniem. Ludzie kupowali mięso i ryby, rozkładające się w tropikalnym słońcu. Ugotują je w domu wieczorem na kolację albo przygotują ostre curry, które będą serwować przechodniom na ulicy przez kolejny tydzień. –Witaj w prawdziwym Rangunie… – powiedział Fo.
Rzuciliśmy okiem na masywny budynek byłego Sekretariatu, gdzie 19 lipca 1947 roku zastrzelony został ojciec birmańskiej niepodległości, generał Aung San. Następnie wycofaliśmy się do lokalnej herbaciarni, aby chociaż na chwilę uciec od parzącego słońca. Relatywnie przestrzenny, gorący i duszny pokój bez klimatyzacji był zagracony starymi, podniszczonymi stołami i małymi plastikowymi krzesełkami, które być może są wygodne dla dziecka lub birmańskiej dziewczyny, ale na pewno nie dla obcokrajowca. Zamówiliśmy dwa rodzaje herbaty, chińską i indyjską, znaną lokalnie oczywiście jako herbata birmańska. Herbata chińska była tak słaba, że prawie przezroczysta. Mocny smak herbaty birmańskiej był znośny z uwagi na dużą zawartość słodkiego skondensowanego mleka. Piliśmy herbatę, podjadając indyjski chleb nan i samosy, obserwując przy tym lokalne życie.
Była pora lunchu i herbaciarnia była pełna Birmańczyków, jedzących, pijących, żujących betel, grających w karty i dyskutujących zawzięcie. Nasiąkałem atmosferą, czując się jak jedyna osoba, które nie została teleportowana żywcem z XIX wieku. Wizyta w herbaciarni, jeden z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu przez Birmańczyków, zakończyła nasz kolonialny spacer.
Link do następnej części: Rangun: Azjatyckie miasto ogrodów. Część 3. Pagoda Szwedagon
Tłumaczenie z angielskiego i edycja: @earworm
no rangun this is yangon sir! happy life for you.
I totally agree, however, as you might have noticed the article is in Polish. The new name - "Yangon" would have to be spelled in Polish as "Jangon" and barely anyone knows what it is. I've decided to use the Polish spelling of the old name so people know what place I am actually writing about. I hope it makes sense.